Zanim w ogóle przyszło mi do głowy żeby zacząć pisać bloga, to spędziłam połowę życia myśląc o tym, jak ja tych blogów serdecznie nienawidzę. Ale nie, pisz Kaśka, no to proszę – piszę. Blogi są śmieszne inaczej, bo nie wszystkie mają śmieszyć, a śmieszą. Wtedy jeszcze myślałam, że blogi się pisze, ale się pomyliłam. Nie zawsze się je pisze. Ale czyta człowiek te blogi, bo można przez moment posiedzieć w czyjejś kuchni, a my kochamy podglądać innych. Czasami można zajrzeć komuś do majtek, do kart ciąży, do talerza, do szafy of course, a jak się jest obrotnym i korzysta z różnych aplikacji, to można nawet zajrzeć komuś do odbytu i to za jego zgodą, bo przecież jest jeszcze Snapchat. Potem można przez przypadek się sfejmić i wypić kilka drinków za darmo trzymając się ścianki, tej samej na której ktoś nam wcześniej robił zdjęcia, a potem nie wrzucił na Pudla, bo zapomniał nazwiska. W sumie ok, bo bloger też człowiek i może zwrócić pina coladę do worka po próbkach kremu ze ślimaka, które czasami wpadną za darmo. Taki bonus blogerski, gratisy. Można też w przypływie fejmu, przykleić swoją dupkę do sofy w śniadaniówce, układając równo falbany wymyślnego płaszcza, bezustannie myśląc o tym, że kamera karmi bitą śmietaną i wali nam w gabaryty jak dobre piguły zamiast siłki. – Jeżu jaki sztresz sztraszny, czemu taki sztresz szkoro blog taki na topie, to ja nawet nie…Kolekczja taka piękna, no to czemu sztresz, no czemu? I ta panika, bo zęby jeszcze nie wybielone, i **uj że piszemy na blogu o życiu seksualnym mrówek, ale przecież wyglądać jakoś trzeba, a jak się już zasiadło w loży blogerów roku, to każdy szczegół się liczy! Nadmierna potliwość to szmata, a tutaj trzeba rozdać kilka autografów i udawać, że zmięta koszula to nie od siedzenia w środkach publicznej komunikacji, gdzie ani jeden cham nas nie rozpoznał. Depresja trochę…i sztresz…
I te szkolenia…. bo wiecie, blogerzy mają szkolenia i zloty, żeby im mówić jak mają żyć i co pisać i jak pisać i o czym, żeby potem mówili innym jak mają żyć i pisać i kiedy – hłehłehłehłehłe! Nie żebym w swoim krótkim życiu na jakimś była, ale dotarły do mnie sztandarowe hasła rekinów klepania w klawiaturę. I już wiem, że są dwa rodzaje guru blogosfery i ich zwolenników, ponieważ istnieją dwa rodzaje blogerów i nic poza tym. Pierwszy sort blogerów, to ci z nastawieniem na hajs. Tych stać od razu, więc będą płacić za różowe fonty, fotografa i naturalnie za kogoś, kto coś mądrego napisze za nich, okraszając blogi trendy hasztagami, nagą sesją w bajorku i setkami rzęs metodą jeden na jeden, czy jak się to tam nazywa. Bo przecież jak wchodzisz na taki blog, a laska leży w wannie wypełnionej bulszitem z czekoladą, to chyba nie sądzisz, że to selfie było wykonane przez nią, Szerlocku ty mój rozczytany? Albo jakiś autorski wytrysk talentu, podczas kiedy ty umiesz tylko hajlajter i cienie, a tu pojawia się vademecum makijażstki stulecia, która wali żółć na powieki, używając do tego kurkumy i jest trendy – eko – sreko – sexy – cool. Jej pomysł? A skąd, to część mózgojebnego kołczingu blogorekinów i stało się. Narodził się unikalny pomysł, a unikalność jest najblogowniesza w blogowaniu. Szczególnie kiedy bloger nic nie pisze, tylko robi selfie o poranku z kawcią i przypadkowo rozrzuconą biżuterią i suszi, bo nic tak dobrze nie smakuje o ósmej rano, jak kawa, suszi i korale. Sztos… Profity z modowego bloga: Fejm, wycieczki i krem ze ślimaka. Czasami kac i modny narzeczony.
I te blogi matkowe…ludzie trzymajcie mnie. Po pierwsze jest ich za dużo, jest też kilka znośnych, ale ja nie daję rady. Nie umiem ciąży, już samo słowo CIĄŻY jest dla mnie tak dobitne, że muszę sobie odpuścić, a dzieci mam. Komentarzy też nie mogę. Z reguły zaczynają się od słów: A mój Teodorek…A moja Niunia, nie. Nie dam rady. Memów o bobo też nie. Stylówek też nie, ani dla bobo, ani dla ciężarnej. Co dziś powiedział Brajan? – N I E czytam. Cesarka czy naturalny? – N O P E. Nie wiedzieć czemu, wszystkie te wpisy na blogach dla mam są takie same, czyli już napisane w przeszłości setki razy, ale powracają jak bumerang. Coraz mniej literatury, którą można polecić młodej matce, coraz więcej porodów na żywo i gulaszu z łożyska. NIE DZIĘKUJĘ. A można przecież pisać coś z jajem, ale nie. Bycie matką to cel sam w sobie i nie można być nikim innym. TA DAM! Armagedony wśród blogów, psia mać. Unikać jak zarazy. Uciekać z krzykiem, bo brak dystansu do siebie to straszna choroba. Najgorsze jeszcze przed nami, bo te od modowych zostaną matkami. Już widzę karmiące blogerki w stanikach od Szanel. Stylówek od Szanel nie będzie, bo w ciąży blogerka modowa, może przytyć tylko dwa kilo. Profity z matkowego bloga: Rzesze wielbiących matek niedoskonałych. Branie siebie na serio przy dziesięciu tysiącach obserwujących. Darmowy laktator i występ w radiu. Można zostać twarzą pieluch.
Blogi stulejarskie czyli pisanie o tym, ile razy chcemy i jak chcemy się ruchać. Blogi stulejarskie służą do obsługi kobiety, która sama nie wie czego chce. Kryszczany Greje internetów, którzy produkują cytaty tak toksyczne, że można się otruć od samego czytania. Wymyślony świat Kryszczana i jego historie o podartej bieliźnie i seksie tak długim, że dupa wyje z żalu. Ale czytamy. Czytamy, bo ktoś tam gdzieś rucha więcej i to w windzie. Nawet nie zna jej imienia ale rucha, bo ma TO COŚ… prawdopodobnie chloroform i ścierkę. Ale bloger nie musi sprzedawać swojego wizerunku, wystarczy że ma sfrustrowanych fanów i przeżył zawód miłosny. Sukces bloga polega to na tym, że Kryszczan wymyśla historię o Joaśce co ma swojego księcia, ale marzy o pytongu byłego. I wtedy zaczyna się tarło jak na matkowej grupie w walce o Świeżaki z Biedry. Spragnione miłości laski piszą o niedojrzałości Joaśki, marząc o księciu z bajki który wyniucha ich komentarz, a wkurwione Mirki mierzą centymentrem swoje pytongi. Zresztą wynik mierzenia można zauważyć w komentarzach. Poziom frustracji odbiorców sięga zenitu i wtedy już można pofantazjować w książce i to nie jednej! Fejm! Profity z bloga stulejarskiego: Orgazm. Nic tak nie działa na mężczyznę jak dobry komplement. Platoniczne uwielbienie kobiet i zazdrość mężczyzn to gwarancja moszny wielkiej jak Himalaje. Orgazm. Big one. Możliwość picia Prosseco z gwinta i lepszy zegarek.
A to jeszcze nie koniec. Mamy tysiące blogów kulinarnych, podróżniczych, urodowych…I walimy se na ryj te różne maski z węgla aktywnego, bo może upiększy i skrobiemy łopatą, bo nie zejdzie. I jedziemy na wycieczkę do domku bez prądu, a po godzinie już nas trzepie, bo jak to tak bez neta? Albo wrzucamy do gara liście niewiadomego pochodzenia, ale drogie to zjem, bo bloger mówił że dobre i zajebiście trendy jest na Insta ten chwast z tym hasztagiem. Niektórzy idą o krok dalej i leczą raka witaminą C, bo bloger napisał. Tymczasem blogerzy bez przerwy szukają influencerów. Ty to słyszysz Grażyna? INFLUENCER . O jak śmiechłam hardo! Influencer to kolega trendsettera, a ci będą influencować blogera i uczyć trendów za hajsy z jego własnego bloga. No ale żeby bloger wiedział jak ci wcisnąć kit, musi się udać do blogoguru, bo kiedyś sam będzie trendsetterem (matko, spociłam się…) I zanim się obejrzysz, będziesz popierdalać w fioletowych laczkach, zestawionych z niebieską skarpetą, bo modne. Bycie blogerem to nie bułka z masłem, ale już odbiorca bloga to ma naprawdę przejebane…
„Aż dupa wyje z żalu”
Piękne ❤️
PolubieniePolubienie
Dziękuję 😃
PolubieniePolubienie
Nie szczelaj tak ostro, bo się wyszczelasz i zostaną Ci tylko trendy 😉
Dobrze wreszcie poczytać coś konkretnego!
PolubieniePolubione przez 1 osoba